— Szpital, szpital, szpital — powtórzyłam trzykrotnie nazwę miejsca, do którego będziemy zmierzały. — Niedaleko, pójdziesz ze mną.
Dosyć zdezorientowana skinęła głową, chociaż osobiście miałam wrażenie, że nie jest do końca pewna, czy iść, czy może sprzeciwić się i skłamać, że sama da radę. Owszem, skłamać, jeśli straciła dużo krwi, nieciekawie. Ja jednak byłam pewna, że Kimble upora się z zadaniem i nie będzie po ranie śladu. Zrobiłam kilka kroków w przód, po czym obejrzałam się za siebie, aby upewnić się, że suka zdecyduje się pójść za mną. Jeśli będzie chciała zostać, pójdzie za mną i odda swoje zdrowie w ręce mądrego i rozważnego lekarza, który zajmie się raną, logiczne. Podjęła mądrą decyzję, poczłapała ze mną, choć nadal niepewnie. Uśmiechnęłam się delikatnie, chciałam zdobyć jej zaufanie, wydawała się ciekawą postacią, może i zdołałybyśmy się zaprzyjaźnić. Nie odwzajemniła go, jedynie odwróciła głowę. Coraz bardziej chciałam ją poznać. Czułam, że możemy się dogadać.
Ku mojemu zadowoleniu, nowo poznana nie protestowała. Droga, a właściwie czas spędzony na podróży mijał spokojny, a cisza trwała, dopóki nie dotarliśmy do szpitala, po którym krzątał się między innymi wymieniony wyżej Kimble.
— Kim, Kimble... — zawołałam samca. — O, wspaniale, że jesteś. Rana, łapa, suka, zajmuj się, proszę. — powiedziałam niemal jednym tchem. — Wierzę, że sprawisz, że Shelby wyzdrowieje, to twoje zadanie mój drogi. Tymczasem ja uciekam do swoich obowiązków, wiesz, pisanie, a poza tym dzisiaj muszę zająć się jeszcze remontem jednego z hotelowych pokoi, wraz z dwójką innych psów. Oh, powinnam być tam już dziesięć minut temu! — jęknęłam, gdy tylko spojrzałam na zegarek.
Wzięłam wdech, a następnie wypuściłam powietrze z ust. Fakt, powinnam przestać aż tyle trajkotać, a z drugiej strony nienawidzę się spóźniać, przecież wstrzymują wszystko tylko dlatego, że JA nadal tam nie dotarłam. Zła na siebie wybiegłam z budynku, sprintem pognałam ponownie do zamku. Specjalnie wyszłam z pałacu młodych alf wcześniej, chciałam dotrzeć na miejsce punktualnie, albo nawet trochę przed czasem. A tutaj Shelby, łapa, szpital, zupełnie zapomniałam o dzisiejszym obowiązku. Wbiegłam po schodkach na drugie piętro, pokój pięćdziesiąty dziewiąty. Drzwi były o dziwo zamknięte, a Sasuke'a i Marshmellow nie było. Poza tym jest już pół godziny później, niż było z góry ustalone. Szukać ich? Tak, to była najlepsza opcja, a raczej jedyna. Ah, była druga, cierpliwie czekać, aż zjawią się. Tyle że nic nie było przygotowane, nie było ani mioteł, ani szczotek, ani innych narzędzi. Wtem zza rogu wyłonił się Kim.
— Ate? O, jesteś tutaj. Shelby, mogłabyś do niej pójść? Ona... czuje się trochę sama, a jeśli wiesz, nie mogę być z nią cały czas. Pewnie masz na głowie ten, ten, remont, ale...
— Tak się składa, że nie mam. Tylko... nie, nie, nieważne. Już idę, idę — odparłam.
Westchnęłam głośno, cóż, remont nie wypalił. Ale to pewnie moja wina, ja się spóźniłam, a dwójka współpracowników odpuściła czekanie i odeszła w swoje strony, nie tracąc czasu. Wracając do Shel, pognałam za lekarzem, a niedługo potem stałam obok łóżka, na którym leżała sunia. Łapa została zaszyta, a właściwie rana na tej łapie.
— Widzę, że spisałeś się na medal — szturchnęłam stojącego obok psa. — A ty, Shelby, nie żałujesz, że cię tu przyprowadziłam, prawda? Ile tu pozostanie?
— Co najmniej tydzień, a może i dwa. Pożyjemy, zobaczymy — odrzekł. — A teraz wybaczcie, wracam do swoich obowiązków, których swoją drogą nie brakuje.
Skinęłam głową, odprowadziłam go wzrokiem do drzwi, podobnie jak znajoma.
Shelby?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz