Opowiadanie pisane z perspektywy osoby trzeciej.
Wszystko zapowiadało się na pozór spokojnie, chociaż Malcolm nie miał wątpliwości co do jednego, zbliżało się niebezpieczeństwo, którym byli ludzie. Dwunożne istoty zjawiające się na terenie lasu w pewnych odstępach czasu, najpierw niewielkich, później odpuścili na jakiś czas, dzięki czemu psy uwierzyły, że już tu nie wrócą. Nic bardziej mylnego, powrócili, ze zdwojoną siłą, było ich więcej, dwukrotnie, a może i trzykrotnie. Wcześniej szóstka, góra siódemka. Następnie zjawiła się dwunastka. Ostatnim już razem grupa liczyła przeszło trzydzieści osób. Ludzie z bronią palną, niejedną, przeciwko garstce psów, która jest w stanie ugryźć, skoczyć czy podrapać. Jakie miały szanse? Otóż żadne, zginąć albo uciec. Co innego mógł począć ich alfa, jak nie uciec. Nawet dla bezpieczeństwa szczeniąt jego i Suzaan, niemal dorosłych, półtorarocznych. Ale nie poddali się za szybko, walczyli jak najdzielniejsi wojownicy, godnie, z honorem. Byli również ostrożni, nikt nie chciał śmierci pobratymca ze sfory. Sam Malcolm był w pełni świadom, że bez szkód się nie obędzie, chociaż żywił nadzieję, że stratami będzie można nazwać zburzone budynki, a nie pogrzebane ciała członków sfory. Mijały godziny, psy traciły siły, ale nie przestawały bronić polany przy jeziorze, nie miały zamiaru poddawać się, mimo tego, że cała walka powoli traciła sens. Wyraźna przewaga ludzi dawała się im we znaki. Po długiej walce alfa zdecydował, że pora na "wywieszenie białej flagi". Psy porzuciły wszystko, udając się za samcem. Zdezorientowani ludzie również zaprzestali strzelać. Malcolm sam nie wiedział, dokąd mają się udać. Wszystko działo się za szybko, nagle pojawiają się w lesie ludzie, niby nic, a jednak to ma ciąg dalszy. Ludzie pojawiają się jeszcze później, tym razem z jedzeniem, rozbitym obozem. Wtedy do akcji wkracza alfa, zabierając im cały prowiant. Wycofali się, ale nie postanowili poddać. Ostatni raz był tego dnia, gdy dopięli swego i wypędzili psy z tych terenów. Osiemnastka psów, w tym szóstka szczeniaków odeszły w poszukiwaniu nowego miejsca zamieszkania. Malcolm nie ukrywał, nadzieje były małe. Dawne tereny były idealne dla sfory, a teraz? Teraz to wszystko miało wyglądać inaczej.
Minął dzień, a sfora nadal trzymała się blisko zamku i polany z domkami. Z dnia na dzień stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. Zaginęli. Connor, dziecko Suzaan i Malcolma oraz Thor, jeden z pierwszych członków sfory, którego alfa znał dość dobrze. Bardziej bolała go jednak strata dziecka, które było nadal szczenięciem.
— Connor zaginął — szepnął samiec. — Nasz syn zaginął. Suzaan, nasz syn zaginął, słyszysz mnie? Nasze dziecko.
Suzaan jęknęła.
— Słyszę... Malcolm słyszę. Ale... zaginął. Nie umarł — próbowała pocieszać ich słowami. — Zawsze jest... nadzieja...
Złapał sukę za łapę, kiwnął głową na znak, żeby odłączyli się od grupy, aby w spokoju porozmawiać. Usiadł na kłodzie, posuwając się w prawo zrobił miejsce samicy. Rosalie chciała iść za nimi, tak jak i Leia, a ciekawski Benjamin podsłuchiwał ich rozmowę, chociaż udawał, że ta dyskusja w zupełności nie jest dla niego czymś interesującym.
— Jak mamy działać? Nadziei coraz mniej, tak jak jedzenia, powinniśmy zacząć znów polować. Poza tym musimy ochronić dzieci, nie jest to takie proste, dobrze wiesz. Thor zaginął, Connor też. Czy wrócą? Zapewne nie, jeśli zrobili to z własnej woli, a przynajmniej Thor. Szczenię byłoby w stanie samo odejść od rodziny, aby zacząć nowe życie? Nie, to bzdura. Suzaan... to tylko koszmar, zaraz się obudzę, wszyscy będą szczęśliwi, będzie tak jak kilka dni temu, dzieci będą radośnie skakać po polanie, cała siódemka, Benjamin Philip Edward, Rayvonne Arvon, Tommen, Connor, Roxanne Suzanne, Leia i Rosalie Elisabeth Kelly. Powiedz mi, powiedz mi... to wszystko mi się śni... — mówił zdenerwowany. — Nie, nie...
Poczuł łapę suni na ramieniu, uspokoił się, chociaż nadal nie mógł przestać o tym myśleć. Dla tego psa było to trudne, obwiniał się, że gdyby nie to porwane jedzenie, wszystko byłoby w porządku. Ludzie nie dotarliby tam, psy byłyby bezpieczne. Wszystko byłoby w porządku, te słowa powtarzał sobie w głowie. Zdał sobie sprawę z tego, że to już się stało, a co się stało to się nie odstanie.
— Rozumiem cię, mnie również boli serce. Ale nie możemy się teraz poddać. Musimy się gdzieś osiedlić. Musimy na nowo zacząć działać. Jeśli będziemy tak siedzieć i nic nie robić w tym kierunku, będzie źle. Weź to do siebie, panie alfo. Wiesz, że masz mnie i zawsze możesz na mnie liczyć, jestem obok — mówiła do niego. — Zbliża się wieczór. Myślę, że powinniśmy rozpalić ognisko i upolować zwierzynę. Weź Leona, Kita i idźcie. Poproszę Husniye i Kenai'a, pójdziemy poszukać suchszych patyków — zdecydowała.
Skinął głową, wstał i podszedł do wspomnianych psów, Kita i Leona, aby poprosić o pomoc. Zgodzili się bez zastanowienia, po czym ruszyli z alfą do lasu.
Suz zostawiła dzieciaki pod opieką Hope i Rosebud. Marshmellow i Sasuke kręcili się niedaleko, razem oczywiście. Bystre oczy suni zdążyły zauważyć, że bardzo się oni polubili. Cieszyło ją to, chociaż starała się nie ukazywać uczuć, jedynie uśmiech goszczący na jej pysku mógł świadczyć o emocjach. Hus i Kenai zebrali się z miejsc. Cała trójka udała się na poszukiwania.
Pierwsza wróciła grupa z Suzaan na czele. Spisali się znakomicie. Ognisko zostało rozpalone, tak jak obiecała Malcolmowi, który nadal nie wrócił, tak jak dwójka pozostałych psów. Przyjemne ciepło ciągnęło do ognia, w szczególności szczeniaki. Młoda mama zaproponowała piosenkę, wszyscy usiedli wokoło, przygotowując się do śpiewu. Ben usiadł najbliżej matki, w przeciwieństwie do rodzeństwa. Nawet cichszy i niewyróżniający się z tłumu Ray porwał się do tańca. Pociąg prowadziła Rosalie, a za nią kolejno Leia, Tommen, Roxanne i Rayvonne.
A piosnka wciąż płynie
Unosi ją wiatr
I echo ją niesie daleko przez świat.
Gdy przy ognisku siedzimy wraz
Kołysze nas do snu wiekowy las.
Te ognia płomienie
Przywodzą na myśl
Odległe wspomnienia, zatarte już dziś.
Dawne obozy i przygód moc
W tę jasną, ciepłą, lutową noc.
Unosi ją wiatr
I echo ją niesie daleko przez świat.
Gdy przy ognisku siedzimy wraz
Kołysze nas do snu wiekowy las.
Te ognia płomienie
Przywodzą na myśl
Odległe wspomnienia, zatarte już dziś.
Dawne obozy i przygód moc
W tę jasną, ciepłą, lutową noc.
Przepiękny głos Suz wybił się ponad wszystkie, wczuła się w śpiewanie jak nigdy dotąd. Zza krzaków wyłonił się Malcolm, Leon i Kit. Ciągnęli za sobą kilka sztuk zwierzyny. Podrzucili ją pod łapy psów. Wszyscy zadowoleni kontynuowali śpiewanie, tym razem powtarzając zwrotkę po raz drugi.
Najedzeni, zadowoleni zasnęli. Oprócz samca alfa, ten myślał o tym, co działo się dzisiaj oraz kilka dni temu. Analizował sobie wszystko po kolei, chwila po chwili. Nie wiedział, że jego była partnerka również nie zamierzała zasypiać. Dla niej dobro sfory znaczyło równie dużo. Los chciał, żeby leżeli obok siebie.
— Wiem, że nie śpisz — rozbrzmiał głos Ivyanne. — Ta noc jest cudowna.
— Masz rację, ta noc jest wyjątkowo piękna. Piękna jak sunia leżąca obok mnie — uśmiechnął się do siebie.
— Bardzo śmieszne. Malcolm... czy między nami wszystko jest... skończone? — zapytała niepewnie.
— Chyba... nie... albo i... albo i tak? Nie wiem co czujesz.
— A ty? Co czujesz?
— Na twój widok? Czuję motyle w brzuchu. Nadal mnie kręcisz, tak jak wcześniej — wyznał szczerze.
— W jednej kwestii się zgadzamy, żebyś wiedział, że mam podobnie. Ale... nie wiem... naprawdę. To jest dla mnie trudne, dla ciebie zapewne też. Jeszcze tak niedawno nie potrafiliśmy bez siebie żyć, byliśmy przyjaciółmi, następnie parą. Oświadczyłeś się, gdy tylko zaszłam w ciążę, bo chciałeś być ze mną do końca swoich dni. Nasz ślub odbyłby się jutro, a właściwie... może już dziś. Jest już po północy. Stałabym się suką alfa, ale czy tego bym chciała? Czy jestem alfą, gammą, zwykłym członkiem, jedna Suzaan. Chciałabym powiedzieć ci coś szczerze, tylko nie wiem jak, sa...
Przerwał słowotok przyjaciółki, zbliżając się do niej i całując. Wtedy zapomniał o całym świecie, liczyła się tylko ich dwójka. Księżyc oświetlał ich ciała, zbliżone do siebie. Chociaż oboje wiedzieli, że to nie był odpowiedni moment, w każdej chwili ktoś mógł się obudzić. Mimo tego nie oderwali się od siebie. Trwali przy sobie, wtuleni. Przerwał im nie kto inny jak... Benjamin.
— Widzę, że mamusia i tatuś wrócili do siebie, uroczo — zakpił. — No śmiało, już idę spać. A poza tym, wszystko słyszałem. Ale spokojnie, jestem bardzo dyskretny. Nic nie wycieknie.
Zszokowana para zerwała się na równe łapy.
— Benjaminie Philipie Edwardzie, o tej godzinie powinieneś dawno spać, a nie podsłuchiwać rodziców! — Zgromił go wzrokiem Malcolm.
— Ojciec ma rację, spać, teraz! — dodała mama, kładąc się znów na ziemi. — Życzę dobranoc.
Samiec westchnął, tak jak jego syn.
— Spać, teraz! — syknął.
Ben prychnął.
Noc minęła spokojnie. Malcolm obudził się jako ostatni, wszystkie psy już pracowały, niektórzy poszli na polowanie, inni przygotowywali obóz. Nie przerywał im, chociaż był świadomy, że niedługo będą musieli opuścić ten teren. Siedział cicho wpatrzony w jednego z synów, Ray'a, a właściwie Rayvonne'a Arvona. Widział w nim coś, czego młodszy o kilka sekund Benjamin nie posiadał. Ten drugi był zimny, wpatrzony w siebie. Pierwszy należał do psów pomocnych i spokojnych, raczej niewyróżniających się w tłumie. Według ojca nadawał się na alfę, chociaż potrzebował pomocy rozsądnej i rozważnej partnerki, a na taką trudno liczyć. Malcolm wiedział, że to któryś z nich zajmie jego miejsce na tronie alfy w przyszłości. Ben siedział przy drzewie, z dala od innych. Ray kręcił się gdzieś niedaleko wypalonego ogniska. Przez naturę najstarszego syna, aktualny alfa obawiał się, czy ten aby na pewno poradziłby sobie z władzą nad całą sforą. Ale nie mógł wykluczać tego, że syn może się zmienić. Każdy się zmienia, a Ray może stać się bardziej odpowiedzialny.
Minęła połowa dnia, a Malc czuł się najzwyczajniej źle. Zauważyła to Suzaan. Zmartwiona powiedziała mu, żeby siedział przy ognisku i zjadł coś, aby nie rozchorować się jeszcze bardziej. Mimo zaleceń suni, ten postanowił wstać i po cichu czmychnąć do lasu, aby upolować coś samodzielnie.
Gdy do uszu suki dotarła wiadomość, że Malec wyszedł sam na polowanie, czuła zarówno przerażenie jak i złość na niego jednocześnie. Przerażenie, bo mógł się rozchorować jeszcze bardziej, złość, bo wstał i poszedł do lasu bez jej wiedzy. Martwiła się o niego. Niedługo potem samiec wrócił i jak gdyby nigdy nic ułożył się obok ogniska. Jęknął, że boli go łapa i głowa, a później poszedł spać.
— Już taki stary jest, że wszystko go boli? — mruknęła Suzaan. — Najwyraźniej. Dobra, zostawcie go, jak się obudzi to porozmawiam z tym... czubkiem. Inaczej nie mogę go nazwać, nieodpowiedzialny.
A Malcolm jedynie chrapnął. Suka podeszła do grupki i szepnęła, że jutro rano wyruszają dalej, czy alfa tego chce, czy nie.
Nastał ranek. Marudny Malec nie szczędził uwag, skrytykował sposób, w jaki sposób Hope rozpalała ognisko, jak głośno Kit ziewa i jak chodził Kenai. Zdenerwowany na cały świat upierał się, że nigdzie nie pójdzie. Koniec końców został zmuszony do kontynuowania wędrówki. Wczesnym rankiem padał deszcz. Południe zapowiadało się o wiele lepiej, deszczowe chmury zostały przegonione z nieba przez białe obłoczki, a słońce przyświeciło jaśniej. Było dosyć ciepło jak na lutowy dzień, w dodatku ani śladu śniegu, na ich korzyść. Tym razem mieli większe zapasy, dzięki czemu mogli podróżować dłużej.
Minęła połowa dnia, a Malc czuł się najzwyczajniej źle. Zauważyła to Suzaan. Zmartwiona powiedziała mu, żeby siedział przy ognisku i zjadł coś, aby nie rozchorować się jeszcze bardziej. Mimo zaleceń suni, ten postanowił wstać i po cichu czmychnąć do lasu, aby upolować coś samodzielnie.
Gdy do uszu suki dotarła wiadomość, że Malec wyszedł sam na polowanie, czuła zarówno przerażenie jak i złość na niego jednocześnie. Przerażenie, bo mógł się rozchorować jeszcze bardziej, złość, bo wstał i poszedł do lasu bez jej wiedzy. Martwiła się o niego. Niedługo potem samiec wrócił i jak gdyby nigdy nic ułożył się obok ogniska. Jęknął, że boli go łapa i głowa, a później poszedł spać.
— Już taki stary jest, że wszystko go boli? — mruknęła Suzaan. — Najwyraźniej. Dobra, zostawcie go, jak się obudzi to porozmawiam z tym... czubkiem. Inaczej nie mogę go nazwać, nieodpowiedzialny.
A Malcolm jedynie chrapnął. Suka podeszła do grupki i szepnęła, że jutro rano wyruszają dalej, czy alfa tego chce, czy nie.
Nastał ranek. Marudny Malec nie szczędził uwag, skrytykował sposób, w jaki sposób Hope rozpalała ognisko, jak głośno Kit ziewa i jak chodził Kenai. Zdenerwowany na cały świat upierał się, że nigdzie nie pójdzie. Koniec końców został zmuszony do kontynuowania wędrówki. Wczesnym rankiem padał deszcz. Południe zapowiadało się o wiele lepiej, deszczowe chmury zostały przegonione z nieba przez białe obłoczki, a słońce przyświeciło jaśniej. Było dosyć ciepło jak na lutowy dzień, w dodatku ani śladu śniegu, na ich korzyść. Tym razem mieli większe zapasy, dzięki czemu mogli podróżować dłużej.
***
Minęło kilka dni od początku ich wędrówki. Dokuczało im okropne zmęczenie. Fakt, robili postoje, nocowali w lasach bądź niewielkich kotlinach, dla bezpieczeństwa. Jednak kto nie będzie wyczerpany po całodniowym chodzeniu? Oni byli, niemal każdy. Malcolm czuł się dobrze, wracał do sił po chorobie, a wspierała go Suzaan. Wszystko zapowiadało się dobrze. Tego dnia dane im było trafienie nad rzekę. Z pozoru cichą rzekę. Alfa zarządził, że tę noc spędzą tu, a gdy zajdzie potrzeba, osiedlą się na kilka dni, żeby zregenerować siły i uzupełnić zapasy. Tak też się stało. Nadchodzący wieczór był jednym z wielu spędzonych przy ognisku. Husniye zaśpiewała piosenkę, a następnie nauczyła całą resztę. Gdy przyszedł czas na sen, samiec tak jak niedawno zaczął rozmyślać nad wszystkim. Tym razem to Ray nie spał. Ojciec poczuł, że pies kładzie się tuż przy nim.
— Tato...
— Tak kochanie?
— Kiedy znajdziemy... — zająknął się — ...dom?
— Dom, dom — powtórzył nieco zakłopotany. — Z tym nie jest tak łatwo, mój drogi. Nadal szukamy tego miejsca, gdzie będziemy mogli osiedlić się na stałe. A póki co na nic takiego się niestety nie zanosi. Więc... bądźmy dobrej myśli, może się uda, a może będziemy tak wędrowali kolejne kilka dni. Chyba wiesz o co mi chodzi, Rayvonne Arvonie.
— Tatusiu, mógłbyś mówić do mnie Rayvonne albo Ray? O wiele bardziej wolę to imię niż dwa — poprosił.
— Nie ma sprawy, a teraz pora spać. Jutro też zostaniemy tutaj, tak jak pojutrze i popojutrze — oznajmił ojciec. — Dobranoc, Ray.
Ciche "dobranoc" świadczyło o tym, że Rayvonne w przeciwieństwie do Benjamina słucha ojca. Ale on mimo wszystko nie planował zasypiać, podobnie jak Malcolm. Tyle się dzieje, że nawet dorosły samiec się gubi.
Obudził ich śpiew ptaków i szum wody, jakby matka natura tego chciała. Kilka metrów dalej stała... sunia. Nikomu nieznana, czekoladowo-biała suka. Wymienili zdezorientowani spojrzenia, chociaż mogłoby się zdawać, że wszystkie oczy zwrócone były na nią. "Dzień dobry", na tyle było ją stać. Malc wstał, przeskanował ją wzrokiem.
— Witaj, jestem Malcolm. A ty? Co cię tu sprowadza? — przedstawił się, nadal niepewnie.
— Attheaeldre, a właściwie Ate. Niedaleko jest wioska, udałam się na... spacer — wyjaśniła. — Skąd przybywacie? Nigdy was tu nie widziałam, nikt inny raczej też...
— Sfora Kingdom of Dogs, naprawdę długa historia. Nie mamy aktualnie gdzie się podziać, szukamy miejsca, gdzie będziemy mogli się osiedlić.
— Mhm, mhm... mam dobry pomysł, Malcolmie. Tyle, że... no właściwie powiem wprost. Chcę wam pomóc. I tak, obserwowałam was odkąd tu przybyliście.
— Nie potrzebujemy twojej pomocy, sami damy sobie radę — warknął pies, na co Suzaan westchnęła.
— Co to za pomysł? — wtrąciła się.
— Niedaleko jest... Cascadas. Zapewne nie słyszeliście, moi przyjaciele. Opuszczona wioska, niegdyś znana na cały kraj ze względu na wodospady. Tam możecie zostać. Do końca. Dalej od naszej wioski, o nic nie musicie się martwić.
Mimo tego, że brzmiała dosyć przekonująco, Malcolm nie chciał jej słuchać. Nie ufał nieznajomej, równie dobrze mogła być to zasadzka. Ale Suzaan wysłuchała. Uwierzyła, że chce dla nich dobrze.
— Jutro wyruszymy. Malc, tak będzie dla nas lepiej — zadecydowała.
— Ah, tak. Najlepiej podejmować samemu decyzje, Suz, prawda? No dobrze, skoro tak. Ale później nie stękaj, przypomnę ci moje słowa — wysyczał, po czym odwrócił się i odszedł.
Do rana go nie widzieli.
Kolejny dzień przyniósł nadzieję. Każdy uważał, że właśnie zdarzył się cud. Dwie grupy udały się na polowanie, reszta słuchała opowieści Ate. Tego dnia wszystko wydawało się zbyt cudowne, żeby było prawdą. Ale było. Działo się to naprawdę. Psy z Kingdom of Dogs w końcu odnalazły dom. A właściwie dom odnalazł ich. Jeszcze tylko kilka godzin, a w końcu staną na terenach, które będą ich terenami. Gdy mieli się zbierać, Malcolm wrócił. Przemyślał wszystko, zrozumiał, że Ate mówi o czymś, co istnieje naprawdę. Jej słowa były bardzo wiarygodne. Po chwili zdał sobie sprawę z tego, że... dzisiaj są urodziny jego i Suzaan dzieci.
Wędrówka mijała na ogół spokojne. Ku zdziwieniu rodziców, dorosły już Ray dobrze dogadywał się z Attheaeldre. W środku oboje mieli nadzieję, że suka zdecyduje się zostać z nimi. Wtem... stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. W lesie, w którym się znajdowali wybuchł pożar. A co gorsza, Kita nigdzie nie było. Malcolm zdecydował, że rzuci się w płomienie w poszukiwaniu znajomego psa. Było to niezwykle ryzykowne.
— MALCOLM, NIE! — zdążyła krzyknąć Suzaan, a on był już za drzewami.
— Tato...
— Tak kochanie?
— Kiedy znajdziemy... — zająknął się — ...dom?
— Dom, dom — powtórzył nieco zakłopotany. — Z tym nie jest tak łatwo, mój drogi. Nadal szukamy tego miejsca, gdzie będziemy mogli osiedlić się na stałe. A póki co na nic takiego się niestety nie zanosi. Więc... bądźmy dobrej myśli, może się uda, a może będziemy tak wędrowali kolejne kilka dni. Chyba wiesz o co mi chodzi, Rayvonne Arvonie.
— Tatusiu, mógłbyś mówić do mnie Rayvonne albo Ray? O wiele bardziej wolę to imię niż dwa — poprosił.
— Nie ma sprawy, a teraz pora spać. Jutro też zostaniemy tutaj, tak jak pojutrze i popojutrze — oznajmił ojciec. — Dobranoc, Ray.
Ciche "dobranoc" świadczyło o tym, że Rayvonne w przeciwieństwie do Benjamina słucha ojca. Ale on mimo wszystko nie planował zasypiać, podobnie jak Malcolm. Tyle się dzieje, że nawet dorosły samiec się gubi.
Obudził ich śpiew ptaków i szum wody, jakby matka natura tego chciała. Kilka metrów dalej stała... sunia. Nikomu nieznana, czekoladowo-biała suka. Wymienili zdezorientowani spojrzenia, chociaż mogłoby się zdawać, że wszystkie oczy zwrócone były na nią. "Dzień dobry", na tyle było ją stać. Malc wstał, przeskanował ją wzrokiem.
— Witaj, jestem Malcolm. A ty? Co cię tu sprowadza? — przedstawił się, nadal niepewnie.
— Attheaeldre, a właściwie Ate. Niedaleko jest wioska, udałam się na... spacer — wyjaśniła. — Skąd przybywacie? Nigdy was tu nie widziałam, nikt inny raczej też...
— Sfora Kingdom of Dogs, naprawdę długa historia. Nie mamy aktualnie gdzie się podziać, szukamy miejsca, gdzie będziemy mogli się osiedlić.
— Mhm, mhm... mam dobry pomysł, Malcolmie. Tyle, że... no właściwie powiem wprost. Chcę wam pomóc. I tak, obserwowałam was odkąd tu przybyliście.
— Nie potrzebujemy twojej pomocy, sami damy sobie radę — warknął pies, na co Suzaan westchnęła.
— Co to za pomysł? — wtrąciła się.
— Niedaleko jest... Cascadas. Zapewne nie słyszeliście, moi przyjaciele. Opuszczona wioska, niegdyś znana na cały kraj ze względu na wodospady. Tam możecie zostać. Do końca. Dalej od naszej wioski, o nic nie musicie się martwić.
Mimo tego, że brzmiała dosyć przekonująco, Malcolm nie chciał jej słuchać. Nie ufał nieznajomej, równie dobrze mogła być to zasadzka. Ale Suzaan wysłuchała. Uwierzyła, że chce dla nich dobrze.
— Jutro wyruszymy. Malc, tak będzie dla nas lepiej — zadecydowała.
— Ah, tak. Najlepiej podejmować samemu decyzje, Suz, prawda? No dobrze, skoro tak. Ale później nie stękaj, przypomnę ci moje słowa — wysyczał, po czym odwrócił się i odszedł.
Do rana go nie widzieli.
Kolejny dzień przyniósł nadzieję. Każdy uważał, że właśnie zdarzył się cud. Dwie grupy udały się na polowanie, reszta słuchała opowieści Ate. Tego dnia wszystko wydawało się zbyt cudowne, żeby było prawdą. Ale było. Działo się to naprawdę. Psy z Kingdom of Dogs w końcu odnalazły dom. A właściwie dom odnalazł ich. Jeszcze tylko kilka godzin, a w końcu staną na terenach, które będą ich terenami. Gdy mieli się zbierać, Malcolm wrócił. Przemyślał wszystko, zrozumiał, że Ate mówi o czymś, co istnieje naprawdę. Jej słowa były bardzo wiarygodne. Po chwili zdał sobie sprawę z tego, że... dzisiaj są urodziny jego i Suzaan dzieci.
Wędrówka mijała na ogół spokojne. Ku zdziwieniu rodziców, dorosły już Ray dobrze dogadywał się z Attheaeldre. W środku oboje mieli nadzieję, że suka zdecyduje się zostać z nimi. Wtem... stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. W lesie, w którym się znajdowali wybuchł pożar. A co gorsza, Kita nigdzie nie było. Malcolm zdecydował, że rzuci się w płomienie w poszukiwaniu znajomego psa. Było to niezwykle ryzykowne.
— MALCOLM, NIE! — zdążyła krzyknąć Suzaan, a on był już za drzewami.
Suka nie chciała ruszyć się z miejsca, wolała poczekać na niego. Ale pożar rozprzestrzeniał się, coraz bardziej, coraz dalej. Ate pognała ją, aby zerwała się z miejsca i uciekała, tak jak cała sfora. W końcu zrobiła to, o co prosiła ją sunia. Uciekała ze łzami w oczach. Była silnie związana z tym psem. A teraz? Teraz mógł nie przeżyć.
***
Starali się nie zatrzymywać. To, co spotkali na swojej drodze było przerażające. Ciało Kita. Zakrwawione ciało martwego psa. Wstrząsnęło to całą sforą, widok okropny. Suzaan postarała się ułożyć sobie wszystko w głowie.
— Attheaeldre. To twoja wina... — syknęła do nachylającej się nad zwłokami suki. — To ty to wszystko wymyśliłaś. To ty uknułaś to wszystko i specjalnie wywołałaś pożar. Zabiłaś Kita, aby Malcolm rzucił się na poszukiwania psa w płomienie, bo myślał, że tam został. Przez ciebie Kit nie żyje, a szanse Malca są małe. Potwornie małe. To twoja wina. To twoja wina. Kurwa mać, to twoja wina. Przez ciebie. Odejdź. Odejdź stąd i nie zatruwaj nam życia. Rozumiesz co mówię? Odpieprz się od nas, wyrządziłaś za dużo szkód.
— Jak możesz mnie o coś takiego oskarżać — wyszeptała cicho.
— Ate nie zrobiłaby niczego takiego, mamo — odezwał się Ray, co było zaskoczeniem dla matki.
— Nie wiem. A teraz idźcie, pójdę za wami. Muszę... pomyśleć.
Wszyscy ruszyli się z miejsc, aby iść dalej za Attheaeldre. Udowodniła, że nie jest fałszywa. Naprawdę zaprowadziła ich do Cascadas.
***
Wioska była w dość dobrym stanie. Psy mogły tam zamieszkać.
— Attheaeldre, wybacz mi. Nie mogłam uwierzyć, że...
— Rozumiem, wybaczam ci, Suzaan. Rozumiem twój ból. Mam nadzieję, że Malcolm wróci cały i zdrowy. A teraz pozwól, udam się do Ray'a pomóc mu w sprzątaniu hotelu, tam zamieszkamy.
— Poczekaj — zatrzymała ją. — Czy ciebie i mojego syna coś... łączy?
— Mówisz poważnie? Nie! — parsknęła śmiechem. — Poza tym, czy... mogłabym... zostać?
— Zostać? Dołączyć do nas? Jasne, Ate, witaj w sforze — uśmiechnęła się szeroko Suz.
Uradowana opuściła pokój. Wszystko miało być lepsze. Tylko bez Malcolma.
***
Każdy pies miał coś do roboty, niektórzy sprzątali, niektórzy budowali. Ale wszyscy pracowali. Mijały tygodnie, a Malca ani śladu. Suzaan wiedziała jedno, nadchodzi nowa para alfa.
Dwa tysiące osiemset szesnaście, liczba słów w tym opowiadaniu. Może i mało, dla mnie dużo. Mój osobisty rekord pobity na Kingdom of Dogs. Jak wyszło? Pewnie źle, ale zaważyło na losach każdej postaci. Zapoznajcie się z tym. Proszę. Czeka was jeszcze kilka nowości, ale to tajemnica.
!20 monet za 2000 słów!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz