*uznajmy kwiatki za fantastykę, nie pomieszały mi się pory roku*
Zmiana terenów była nieunikniona. Niektórzy uważają, że wyszło na dobre, a niektórzy, że na gorsze. Ja uważam, że wyszło i na dobre i na gorsze. Na dobre dlatego, że tereny są lepsze, a na gorsze dlatego, że straciliśmy trochę członków, w tym Malca... Nie wiadomo czy przeżył. Ale musieliśmy uciekać przed pożarem, już nic nie mogliśmy zrobić... Chciałabym wierzyć, że przeżył, ale z taką ilością ognia to nie możliwe. Zresztą ciało Kita... No nie ma jak. Brakuję mi Malcolma, zwłaszcza, że się w nim zakochałam, bolało mnie, jak został parą z Suzaan, bolało jak zaszła w ciąże, bolało jak się jej oświadczył, bolało jak patrzyłam na jej szczeniaki. Chociaż w końcu udało mi się z tym pogodzić, stwierdziłam, że cieszę się z jego szczęścia, ale ona teraz zaginął. Przez pierwsze dni byłam zdołowana, ale potem znalazłam sobie zajęcie, robienie wianków, bo czemu nie. Teraz, wieczorem siedziałem na łące, przy hotelu i zbierałam kwiaty o przeróżnych kolorach. Róż, granat, czerwień, błękit, akwamaryna, fiolet i wiele, wiele kolorów. Kwiaty był raczej chwastami o pięknych kwiatkach, ale nie narzekałam, chociaż zdarzyło mi trafić na bratki czy prymulki. Z wszystkich można było upleść piękny wianek, a ja mogłam rozdawać je innym członkom. Kiedy zebrałam już wszystkie kolory tęczy i ich różne odcienie, przysiadłam na środku łąki i rozłożyłam przed sobą bukiety z kwiatów. Pierwszy z boku był burgund, zaraz obok niego położyłam bordowy, potem był karmazyn, zaraz potem buraczkowy, a po buraczkowym leżał ładnie truskawkowy razem z poziomkowym, obok nich znajdował się szkarłat, a koło szkarłatu rdzawy. Zostały mi jeszcze dwa odcienie czerwieni, makowy i łososiowy. Trochę mi to zajęło, ale dzięki temu łatwiej mogłam dobierać kolory. Po napiciu się wody z bidonu, zabrałam się za układanie pomarańczu. Zaczęłam od pięknego i delikatnego brzoskwiniowego, a potem chwyciłam ciemny cynamonowy, potem rzucający się w oczy ceglasty i trochę wyblakły morelowy, potem intensywny rudy i podobna do morelowego sjena palona, tyle z pomarańczy. Żółtych miałam mało, ale były. Pierw owockowy, bananowy, potem wartościowy złoty, a zaraz przy nim szafranowy, obok szafranowego ostatni słomkowy. Potem niebieskie, bo trudno byłoby znaleźć zielone kwiaty. Zaczęłam od szafirowego, przechodząc przez atrament, ultramarynę, błękit pruski, chabrowy, błękit paryski, cyjan (druk), siny, indygo i cyjan. Teraz piękny i wdzięczny fiolet. Pierwsza lawenda, ostatnio ją było czuć przy osiedlu Grande, potem ametyst, miałam taki szalik kiedyś, obok ametystu był fiołkowy, a obok fiołkowego jagodowy, zaraz obok położyłam purpur, a potem wrzos, potem tylko mocna fuksja i śliwkowy. Były jeszcze róże, ale ich tylko trzy odcienie, więc szybko je położyłam i zabrałam się do pracy. Pewnie spytacie skąd znam te wszystkie kolory? W moim pokoju w hotelu znalazłam skrytkę z książką z wszystkimi odcieniami kolorów, potem tylko znalazłam strony i po znajdowałam i po podpisywałam kwiaty pasujące do danych odcieni. Miałam swój szkicownik w którym zapisywałam połączenia kolorów. Były wianki jednokolorowe, z różnymi odcieniami, jak i te które miały nawet po cztery kolory. Wybrałam jeden, prosty, niebiesko-czerwony, odcienie tych kolorów to burgund i indygo, zaczęłam pleść. Dla psa było to trochę trudne z łapami, ale pomagając sobie wykrzywionym, chudym patyczkiem jakoś dałam radę. Skończony wianek założyłam sobie na łebek i zabrałam się za kolejny. Ten zaś był trochę bardziej skomplikowany, po dwa odcienie z trzech kolorów. Żółty złoty i słomkowy, fioletowy lawendowy i jagodowy oraz różowy cyklamen i eozyna. Z tym wiankiem było więcej roboty, bo kilka razy pomieszałam kolory i musiałam rozplątywać i znowu pleść, a potem znowu coś się pomyliłam... No troszkę pracy z tym było. Potem zabrałam się za kolejny, łatwy, jednokolorowy. Burgund z bordowym. To był już ostatni wianek jaki tego dnia zrobiłam, bo zbliżała się pora obiadu, a ja nawet śniadania nie zjadłam. Szybko skończyłam wianek i zaczęłam zbierać kwiaty do mojej torby, muszę je włożyć do wody, bo mi za szybko zwiędną. Włożyłam jeszcze szkicownik i popędziłam do hotelu. Ale podczas drogi potknęłam się o gałąź przekoziołkowałam i wpadł w potrzask na niedźwiedzie który był pozostałością po dawnym Cascadas. Na szczęście obok mnie leżał kij, więc chwyciłam go w pysk, i poszperałam przy mechanizmie potrzasku, udało mi się wyjść, ale moja łapa... No nie wyglądała za dobrze. Pokuśtykałam do hotelu. Odpuściłam sobie obiad, postanowiłam skierować się do części medycznej. Owszem, jestem lekarzem, ale psychologiem, a jaki jest inny lekarz w sforze? Kimble, znam z imienia, bo w pracy widywałam go czasem i udało mi się przechwycić jego imię podczas proszenia o różne leki. Nie zwracałam uwagi na to, że łapa krwawi tak, że brudziła podłogę za mną. Chciałam jak najszybciej uzyskać pomoc, bo bolało i piekło jak cholera. Bez pukania weszłam do jego gabinetu.
- Pomożesz? - spytałam, wskazując łbem na łapę.
<Kimb?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz