26 lutego 2018

Od Benjamina cd. Roxanne

Parsknąłem śmiechem. Tak, parsknąłem śmiechem, niekontrolowanym, udawanym śmiechem. Głupia.
— Oczywiście, że go tak nie zostawimy, idiotko — zaśmiałem się pod nosem. — Wystarczy go dobić. Ah, dobić — mówiąc to wyobrażałem sobie scenę prawdziwego zabójstwa w moim wykonaniu, nie dokończeniu czyjejś roboty.
Skryte marzenie zamordowaniu kogoś, to tkwiło we mnie od dziecka. Nie chciało wyjść, więc cóż, trzeba było je spełnić. Ale to w pełni nie zaspokoi pragnienia, pragnąłem patrzeć jak ofiara się stopniowo wykrwawia, błagalnie krzyczy, ma w oczach śmierć. Chciałem to widzieć. A ona? Pusta, głupia. Zamiast porządnie... chwila, to nawet nie miało sensu. Jedyne czego chciałem, ona, wojowniczka, nie powinna się powstrzymywać, nawet dla dobra tego umierającego, męczy się jeszcze bardziej, a my patrzymy na to jak ostatnie cioty.
— Dokończę to, nie będę stać jak ty. Nie chcesz pobrudzić sobie łapek krwią, prawda? Nie dziwię ci się, księżniczka się znalazła — postanowiłem, po czym wtopiłem w jego krtań sztylet.
Z zimną krwią zamordowałem go. Nie wzbudziło to we mnie żadnego uczucia, nic, zupełnie nic. Może poza czymś w rodzaju dumy, w końcu. Wymieniłem się spojrzeniami z Roxanne, pusty wzrok, jasne oczy wpatrywały się we mnie. Odwróciłem łeb. Złapałem w zęby zwłoki martwego psa, następnie pokierowałem w stronę rzeki, wartkiej, bardzo czystej rzeki. Jedno zakrwawione ciało w tą czy tą, nic to nie zmieni. Woda będzie i tak czysta. Wrzuciłem je, a następnie jakby nigdy nic, odszedłem, pogwizdując wesoło.
 — Po sprawie — mruknąłem do siostry, która stała tam, gdzie stała kilka minut temu. — Nic nie bolało, przynajmniej nie mnie. Nie wiem jak ty, słonko. Idziesz do domu czy pozwiedzamy miasto?
 Nie odezwała się ani słowem, co zignorowałem. I tak bym poszedł, i tak. Gdziekolwiek. Jak widzę, zdecydowała się iść za mną, mądrze. Tylko w ciszy, ale to nie był problem. To mi odpowiadało, nienawidziłem jak ktoś do mnie gadał, gdy ja sobie tego nie życzę. A, nie miałem zamiaru wyjawiać tożsamości mordercy, po co? Ja dokończyłem wszystko, więc i ja jestem winny, a nie chcemy, żeby i mnie pojmali, zamknęli czy zabili. Cel mój podróży był jeden - dom publiczny, zwany burdelem. Nie dlatego, że ja miałem taką potrzebę. Roxy, która była chyba taka napalona, że prosiła o rozdziewiczenie przypadkowego psa, z pewnością ucieszy się z tego. I nie, to nie było typowo ludzkie miasto, przeciwnie, psie. Psia restauracja, psi park i oczywiście, psi bur... dom publiczny, wyrażę się ładniej.
 Niedługo po tym stanęliśmy przy płocie wspomnianego kilka razy wyżej budynku. Szary przeplatany z czarnym i czerwonym, a sam płot nazwać można było prędzej murem, niż płotem. Jedyna furtka umożliwiała wejście na teren domu. Na drzwiach wywieszona tabliczka, a sam napis dosyć niezrozumiały, nie było to pismo psa, z pewnością. Zamiast zapukać, tak jak zrobiłby to ktoś inny, otworzyłem śmiało drzwi, wchodząc dumnie do burdelu, a Roxy za mną.
 — Zamordowali go — usłyszałem jak nieznajomy samiec mówi do jednego z klientów. — Bądź zamordował, nie wiemy kto. Tylko tyle, że morderca wrzucił ciało do rzeki.
 W momencie zakręciło mi się w głowie. Nie minęła godzina, a oni wiedzieli już tyle. Obserwowali nas?
 — Chowaj się, tam! — wskazałem na kanapę, a właściwie miejsce za nią, blisko rozmawiających.
 — Nic więcej. Gdy tylko dowiesz się czegokolwiek, wiesz gdzie mnie znaleźć — dodał. — Chłopcy, idziemy.
 Skuliliśmy się jeszcze bardziej, żeby nie zostać zauważonym. To wszystko coraz mniej mi się podobało. Czułem, że zostaliśmy wplątani w niezłe bagno, a właściwie ja. Roxanne nie tknęła go palcem, fakt, ale była przy tym i mogła go uratować, czego nie zrobiła.
 — Państwo czegoś potrzebują? — zza moich pleców wyłonił się wysoki, biały pies.
 Po głosie mogłem poznać, że była to tak naprawdę suka, niezła suka.
 — Hm... Tak — odpowiedziałem zdecydowany. — Pewnej siebie suki która... wiesz, w końcu po to tutaj jestem.
 Uśmiechnąłem się wrednie. Wskazała łapą, abym poszedł za mną. "Adiós", powiedziałem.
 Sakiewka, w której jeszcze kilka minut temu brzęczało kilka sztuk złota teraz była pusta. Biała samica prowadziła mnie za sobą. Z początku miałem nadzieję, że to ona zdecyduje się oddać w moje łapy, jednak zorientowałem się, że to nie jej zadanie, nie byłem tu nigdy. Trafiłem do pokoju z inną, niebo lepszą, tym razem brązową suką. Spojrzała się na mnie, w jej oczach widziałem pożądanie. Ciekaw byłem, ile takich jak ja codziennie uprawia z nią seks. Chociaż z początku czułem się dosyć niezręcznie, wszystko przeszło, gdy zbliżyła się do mnie. Ciekawy pierwszy raz, Benjaminie, ciekawy. A poza tym, co teraz robiła siostra? Nawet niezbyt mnie to interesowało. Cokolwiek robiła.
 Pocałowałem raz, drugi, zjeżdżając coraz niżej czułem coraz większe podniecenie tym, co czekało mnie już za chwilę. Podjąłem świetną decyzję, tutaj nie będzie nikt marudził, tym bardziej ja. Obdarowywałem ją pocałunkami po szyi, po pysku, niżej. Szeptałem coś, gdy tylko brałem oddech, kontynuowałem czynność. Nie miałem w tym wprawy, nie wiedziałem co i jak, improwizowałem. W końcu znudzony tymi pocałunkami, postanowiłem przejść do tak zwanych konkretów.
 Niezapomniany pierwszy raz, trzy słowa wystarczyły, aby opisać ten czas. Opuściłem pokój wraz z psią prostytutką i udałem do głównego pomieszczenia w burdelu. Jedyne co mi pozostało do zrobienia to wyszukanie Roxy, co na pozór graniczyło z cudem, bo mogła pójść w ciągu tego czasu wszystko, wyjść, wejść, wyjść znowu, jeszcze raz wejść, a na końcu ZNÓW wyjść i wrócić do zamku lub iść jeszcze gdzieś indziej. Rozejrzałem się po całym pokoju. Po kilkunastu minutach zdecydowałem, że zapytam białej suni, burdel mamy, czy nie widziała czasami brązowo-białej siostry.
 — Owszem, widziałam. Wyszła dosyć niedawno. Wydaje mi się, że poszła w stronę... hm... tego... Cascadas? Tak, Cascadas — odpowiedziała.
 Świetnie, czyżby uznała, że to czas wrócić do domciu? Wystraszyła się? A może była zbyt samotna?
 Kiwnąłem delikatnie łbem na do widzenia i opuściłem dom publiczny. Czekała mnie droga mierząca przeszło dziewiętnaście kilometrów. Cudnie, druga połowa dnia zleci jak z bicza strzelił. Albo... mogłem przecież zostać tutaj, przenocować. Nie było to wcale takim złym pomysłem, jakim mogło się wydawać. Niejeden dom stał pusty, zapewne łóżka też tam były. Jeśli nie, przenocowałbym u kogoś, nikt nie odmówi strudzonemu wędrowcy, jakim "byłem" ja.

Roxy?

!10 MONET ZA 1000 SŁÓW!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz