12 lutego 2018

Od Ate do Rayvonne'a

Po każdym oddechu z mojego gardła wydobywał się jęk. Nie dwa, nie trzy, jeden. Boląca klatka piersiowa w połączeniu z bólem głowy, to znaczyło jedno. Jestem chora. Los chciał, aby stało się to dziś, gdy byłam najbardziej potrzebna. Do moich obowiązków należało dbanie o porządek na terenie Vie, jednak nie ograniczałam się jedynie do tej funkcji. Za zgodą samicy alfa kierowałam budową, a właściwie remontem hotelu. Zdążyłam zabawić się w kierownika zaledwie dwa dni, teraz ledwo co wstawałam z łóżka. Westchnęłam cicho. Skoro ja nie mogłam ruszyć się z miejsca, coś powinno przyciągnąć kogoś, kogokolwiek do mnie. Ułożona w łóżku, przykryta kołdrą aż po uszy, oczekiwałam cudu. Zupełnie nie spodziewałam się, że ten cały cud nadejdzie aż tak szybko. Drzwi uchyliły się, a zza nich wyskoczyła jasna sunia, znana mi doskonale. Była to wspomniana wyżej samica alfa, nosiła imię Suzaan. To nie koniec, wraz z nią przybył jej syn, a mój przyjaciel, Rayvonne Arvon. Mogłam śmiało nazywać go przyjacielem, a wręcz bratnią duszą, bo mimo różnic znakomicie się dogadywaliśmy, dzięki czemu nasz kontakt stale się polepszał, co cieszyło i mnie, i poznanego jakiś czas temu psa.
— Oh, biedna się rozchorowała. Zaraz przyniesiemy ci herbatę albo zupę, ostatnio przecież przyniosłaś z wioski dużą ilość jedzenia, Ate. Ray, biegnij na stołówkę, szybko, szybko! I po drodze zawołaj Kimble'a, niech zbada ją. Żeby się czasami nie okazało, że to coś poważniejszego! — zmartwiła się, co wywołało u mnie śmiech.
Rayvonne jedynie przytaknął, niemal od razu opuścił pokój, aby udać się po jedzenie.
— Nie martw się tak, spokojnie — odparłam ze śmiechem. — Zwykłe przeziębienie. Wyleżę się i przejdzie, po co kłopotać Kimble'a, tylko marnuje swój cza...
— Co to, to nie, moja droga. Nie pozwolę na to, lepiej wyzdrowiej, Kim zaleci ci coś, a dopiero później będziesz mogła powiedzieć, że przejdzie. Gdy Ray wróci, powiedz mu, że jestem poza hotelem. Zdrowia, Attheaeldre — machnęła łapą na pożegnanie.
Wypuściłam powietrze z płuc, powtarzając sobie jej słowa. Nie czekałam długo, pies wpadł jak poparzony do mojej sypialni. Ustawił napój obok łóżka, na szafeczce, po czym skierował się do wyjścia.
— Ray? — zatrzymałam go. — Już idziesz?
— Już? Znaczy... jeśli chcesz, mogę chwilkę zostać. I tak nie mam nic do zrobienia — posłał mi lekki uśmiech, odwracając się, przysiadł na łóżku, spoglądając mi w oczy. — Ten, ten, dodałem cytryny. Lubisz cytrynę? Jeśli nie lubisz, mogę wylać i zrobić nową albo mogę ją wypić nawet, bo dosyć lubię cytrynę.
— Lubię cytrynę, nie zamartwiaj się tym tak. I tak bym wypiła, i tak. A poza tym, Ray, gdybyś szukał matki, jest poza hotelem. Czymś się zajmuje, więc nie sądzę, abyś był tam potrzebny. Oj, to trochę dziwnie brzmi. Wybacz, nie chciałam. Poza tym, co u ciebie?
Odwrócił głowę, wpatrywał się w pustą ścianę. Podniosłam się powoli, dotknęłam łapą jego pleców. Zdołałam szepnąć jedynie "Czy coś się stało?". Ten przecząco pokręcił głową. Jak na złość, łapa ześlizgnęła się, przez co padłam całym ciałem na Ray'a. Co było jeszcze większym pechem, oboje zsunęliśmy się łóżka, spadając na twardą podłogę. Oczywiście leżałam na nim, bo jakże inaczej.


Rayvonne Arvon? Ratuj sytuację słonko <3

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz