24 lutego 2018

Od Roxanne cd. Benjamina

   Zaskakującym jest to, jak bardzo mój brat potrafił być zaślepiony, jeśli chodzi o jego nienawiść do świata. Czyżby naprawdę nie zauważał, że ślepa nienawiść, zgodnie ze swoją nazwą, zamyka mu oczy na przeróżne ważne szczegóły, które dostrzec można jedynie mając czysty, trzeźwo myślący umysł? Zginie przez to, przez swoją ślepotę. Z własnej winy.
   Uśmiechnęłam się z lekką kpiną, niezamierzenie; kącik sam poszedł w górę, wykrzywiając mój pysk w wredny grymas, zaś brwi ściągnęły się, uwydatniając chłodne rozbawienie w oczach. Z pewnością miałam teraz typowy wyraz twarzy godny suki.
   — Wow, wow, wow. Tylko na to cię stać? — powiedziałam powoli, akcentując każde słowo, zwłaszcza trzy pierwsze, i unosząc przy tym brew, pokazując mu tym samym swój lekceważący stosunek do całej sytuacji. — Mówisz, jakbyś sam był bardzo, ale to bardzo zdesperowany i rozdrażniony faktem posiadania statusu prawiczka. Dlatego tak się do mnie dosadzasz? Sam nie jesteś lepszy. Samiec, w tym wieku, i wciąż prawiczek... Oj... — Pokręciłam głową udając współczucie i ubolewanie odnośnie tego faktu dotyczącego mojego kochanego braciszka. Doskonale wiedziałam, że skoro jest on tak temperamentny, to moje słowa mogę podziałać na niego jak płachta na byka. I dobrze. Chciałam się z kimś pokłócić, chciałam się wyżyć. A jednocześnie mogłabym go poduczyć, jak kontrolować swą złość na tyle, by stała się bronią, bronią idealną, która dostaje się prosto między oczy i zabija za pierwszym strzałem, bez pudłowania. Benjamin ze swoją niekontrolowaną nienawiścią potrafi jedynie pudłować. Ja nauczę go trafiać. Celnie. W punkt.
   Z tym, że Benjamin nieświadomie pokrzyżował mi ten plan, który, bądź co bądź, miał mu w pewnym sensie pomóc, bo jeśli pies dalej będzie ślepo podążał tą ścieżką co teraz, to daleko nie zajdzie. Przy pierwszej lepszej walce, w której jego złość się ujawni, przegra. Bo może i wściekłość i nienawiść dodadzą mu siły, ale siła to nie wszystko. Odejmą rozum, a jeśli przeciwnik będzie mądry, sprytny, czy chociażby będzie wiedział, jaki wykonać ruch, by ten wpadł w jego pułapkę, to będzie już z góry po wszystkim, czas szykować trumnę. Dlatego właśnie należy kierować się w życiu chłodnym rozumem, a nie emocjami, choć przyznam, sama mam z tym problem. Tylko że u mnie wygląda to tak, że emocje wybuchają w środku mnie, paląc mi wnętrzności. Rzadko pokazuję je na zewnątrz, zazwyczaj zasłaniam je sarkazmem, ironią, czystą wredotą. Wybucham bardzo nieczęsto, ale jeśli już to się dzieje, nie oszczędzam się. To jednak i tak o wiele lepsze, niż bycie ciągłym więźniem w swoim własnym ciele. Bądź też bycie po prostu głupim.
   Tym razem jednak mój braciszek wydał z siebie głośne prychnięcie, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł z miejsca zdarzenia, zamiast — jak sądziłam, że to zrobi — natrzeć na mnie, słowami czy czynami. Najprawdopodobniej nie miał zamiaru wysłuchiwać moich gadek na jego temat, ale i tak już mały postęp mamy. W końcu ugryzł się w język i nie odpowiedział mi nic nieprzyjemnego.
   Mógł nie wiedzieć co powiedzieć, ale mniejsza o to.
   Nie zamierzałam tego jednak tak zostawiać. Postanowiłam podążyć za bratem, oczywiście na tyle dyskretnie, by nie zorientował się, że to robię. Chcę zobaczyć, gdzie pójdzie. Innymi słowy będę go śledzić. Tak, by nie miał o tym najmniejszego pojęcia.
   Jest to czynność trudna, ale nie nie do pokonania. Zapach mógł mnie zdradzić, dlatego dokładnie wytarzałam się w ziemi, by zniwelować go jak tylko się da. Dałam Benowi wyprzedzić się jak najbardziej, tak, że ledwo widziałam go zza linii horyzontu. Kroczyłam cicho, powoli, miękko stawiając łapy na ziemi, uważając, by żaden dźwięk z mojej strony nie dotarł do uszy mojego brata. Wielce niepożądane było by to, jakby zorientował się, że podążam za nim, w dodatku specjalnie go śledząc. Cały plan wziąłby w łeb, a braciszek stałby się o wiele bardziej uważny i okazja, by go sprawdzić, nie powtórzyłaby się już nigdy, a to źle, bardzo źle.
   Droga nie trwała wcale tak długo, jak by się mogło wydawać, że będzie, zważywszy na to, jakim tempem i chodem musiałam się poruszać. Nie zdziwiłam się zbyt, gdy zorientowałam się, że mój wredny brat kieruje swoje kroki do sąsiedniego miasta. To było oczywiste, w końcu gdzie indziej mógłby się udać, krocząc w tym właśnie kierunku. Tylko czego on mógłby tam szukać? Burdelu? Aż tak zdesperowany jest, by płacić jakiejś szmacie za rozprawiczenie? Najwidoczniej za darmo żadna go nie chce. Mnie przynajmniej chcą. Tylko nie moja wina, że seks najwidoczniej nie jest dla mnie.
   Wkroczył do miasta, a ja zrobiłam to niedługo po nim. Było tu dosyć... mrocznie. Wszędzie panowała cisza, uliczki były puste, do tego powoli zapadał zmrok. Okolica wyglądała niezbyt przyjemnie. Podążałam za bratem jeszcze kilkanaście metrów, gdy ten nagle się zatrzymał.
   — Ładnie to tak śledzić innych, siostro? — powiedział głośno, z sarkazmem. Wywróciłam oczami, wiedząc, że jestem zdemaskowana.
   — Dopiero mnie dostrzegłeś? Coś mało spostrzegawczy jesteś — odrzekłam, nie tracąc rezonu i podchodząc do samca. — Co tu robisz? — zapytałam z lekko kpiącym uśmieszkiem, już darując sobie dorzucenie milutkiego pytanka, czy kieruje się do najbliższego domu publicznego, by tam roztrwaniać majątek rodzinny.
   — Nie twoja sprawa. Wracaj do domu — warknął. No proszę, ktoś tu się zaczyna denerwować. Może to dobra okazja, by zacząć go naprostowywać? Nauczyć, jak dobrze skierować kulę między oczy. Nie między moje. Między innych.
   Akurat przechodziliśmy chodnikiem. Gdy byliśmy na wysokości jakiejś niewielkiej uliczki, do naszych uszu dotarł dziwny odgłos. Jednocześnie odwróciliśmy głowy w tamtym kierunku. Zastaliśmy przed sobą dosyć makabryczny widok. Na ziemi leżał pies, dławiąc się własną krwią, zaś nad nim wisiał drugi, trzymając sztylet w zębach. Przerwawszy kontakt wzrokowy ze swoją ofiarą, nagle uniósł na nas swój wzrok. Zesztywniał.
   — NIC nie widzieliście — wysyczał niskim, zachrypniętym głosem. — Jeśli chlapniecie cokolwiek komukolwiek, umrzecie zaraz po tym, w największych męczarniach jakie tylko możecie sobie wyobrazić... A nawet w większych.
   Wypowiedziawszy te słowa, rzucił się do ucieczki. Nie goniliśmy go, to oczywiste. Po co mielibyśmy to zrobić. Samiec wydawał się być bardzo niebezpieczny i taki z pewnością był. Gdy tylko zniknął za horyzontem, podeszłam do umierającego psa, rozciągniętego na ziemi. Było z nim źle, naprawdę źle. Był cały poturbowany, poraniony. Jego koniec był nieubłagany.
   Przypomniał mi się mój sen, w którym zabiłam Rayvonne'a.
   To podobna sytuacja. On cierpi. I tak umrze. Trzeba mu pomóc. C h c ę  mu pomóc. Tylko...
   Nie jestem w stanie go zabić.
   Nie jestem.
   — Benjamin, nie możemy go tak zostawić — powiedziałam powoli, jakby błagalnie, patrząc na drgające, zakrwawione ciało obcego mi pobratymca, na którego Bóg zesłał taki właśnie los.
   Trzeba mu pomóc.
   Z tym że ja nie potrafię.

Benjamin?
Shit nad shity, przepraszam.
1075, proszę o bonus~

!10 MONET ZA 1000 SŁÓW!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz