5 marca 2018
Od Husniye - Quest #7
Dzień jak dzień. Po duchu i tej sprawie musiałam odpocząć, posiedzieć we własnej samotni. Więc poszłam do ogrodów. Spacer był przyjemny. bardzo przyjemny. Oszronione rośliny, które zaczynały odżywać i ogólne piękno tego miejsca. Chociaż mogę śmiało przyznać, że lepiej wygląda wiosną. Chociaż ta nadchodzi wielkimi krokami. Nagle się o coś potknęłam. Musiało siedzieć w połowie w ziemi, bo nadal było na miejscu. Kiedy złapałam równowagę, odwróciłam się i sprawdziłam czym było to coś. Miało uszy. Miało ogon. Nie miało łap. A przynajmniej sprawnych. Jeden guzik odpadł, a drugi trzymał się na jednej nitce. Wyszyty uśmiech bardziej przypominał teraz grymas. Ale ja go rozpoznałam. To Tuptuś Marchewkojad. Kochałam tego pluszaka. Naprawdę kochałam. Był w sumie moim jedynym pluszakiem. Sama mama mi go uszyła. Zgubiłam go. A dokładniej zabrał mi go taki wilk... On zawędrował z nim aż tutaj? Nie ważne. Trzeba się zająć Tuptusiem. Wyjęłam go z ziemi. Powędrowałam z nim do mojego pokoju, gdzie wyczyściłam go nawilżoną chusteczką, doszyłam mu to i owo i postawiłam na półce. Już go nigdy nie oddam żadnemu wilkowi. Nigdy. Ten zając był kochany, a jednocześnie trochę straszny. Czasem wydawało mi się, że do mnie mówi, więc jako szczeniak, ubzdurałam sobie, że będzie on jak mój zmyślony przyjaciel, no i, że on też ma duszę. A może to prawda? Kto to wie. Tuptuś, bo zawsze wydawało mi się w nocy, że słyszę jak macha przez sen łapkami, a Marchewkojad, bo jak zostawiałam przy nim kawałek marchewki, to on zawsze go zjadał. No i bo to królik.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz