Sam nie wiedziałem, co działo się poprzedniej nocy, poza jednym - wypiłem, i to dużo. Alkohol wydawał się niegroźną odskocznią od problemów, ale gdy zobaczyłem leżącą obok Roxy, wydarzenia, które miały miejsce poprzedniego wieczoru, a właściwie nocy, z powrotem zawitały do mojej głowy. Siostra, która najprawdopodobniej została rozdziewiczona. Nie przez pierwszego lepszego. Zrobiłem to ja, jej rodzony brat. Mimo braku cech, które w jakiś szczególny sposób łączyły naszą dwójkę, mimo tego, że od dziecka nie mieliśmy zbyt dobrej relacji, nawet nie tak neutralnej, jak na rodzeństwo przystało, że tak to nazwę. Wszystko kierowało się "w dół", było czymś, co nazwano po prostu nieprzepadaniem za obecnością drugiej osoby. Z czasem zaczęło się to zmieniać, stopniowo, chociaż efekty... nie, nie oszukujmy się. Widoczne nie były wcale, nadal zostaliśmy tym dogryzającym sobie nawzajem rodzeństwem, a właściwie jego częścią. Pozostali nie byli nic warci, ona jednak wyróżniała się czymś spośród wszystkich. Charakterek, to było to. Dało się z nią porozmawiać, trudno, ale dało. Jednak teraz leżała obok, oddychała ciężko i wlepiała we mnie swoje jasnozielone ślepia, w których zauważyć można było emocje, jakie przepełniały ją od środka. Nie wiedziałem co jej powiedzieć, jedyne na co się zdobyłem, to odwrócenie głowy na lewo, aby tylko nie patrzeć na siostrę.
Siostrę, z którą spędziłem dzisiejszą noc.
Siostrę, która leżała pode mną dzisiejszej nocy.
Siostrę, którą zaliczyłem, mówiąc wprost.
Czy było mi z tym źle? Tak i nie.
Ona. Co czuła? Co siedziało w tej jej główce? Pamiętała wszystko? Na dwa pierwsze pytania odpowiedzi nie znałem, oraz czułem, że jej nie poznam, a na pewno nie teraz. Co do trzeciego, bardzo możliwe.
Wyszedłem z łazienki, nie mogłem. Z każdą chwilą pragnienie zapomnienia nasilało się, ale z drugiej strony, było nam dobrze, więc dlaczego? Nie pojmowałem tego, tak, jak nie pojmowałem działania naszych umysłów. Wszystko było zbyt skomplikowane, nawet ja, Benjamin, nie byłem w stanie tego zrozumieć. Jednak teraz jest już po fakcie. Leżała tam, patrzyła na mnie, a ja czułem się dziwnie. Dziwnie? Czy to nie za delikatne słowo? Czy byłem aż tak beznadziejny, że musiałem zaspokoić swoje potrzeby dzięki CZEMU KURDE z s i o s t r ą? Hah, najwyraźniej byłem. Co poradzę? Ona się nie wyrywała, a mogła.
Zastanawiałem się, co teraz. Ranek, na ogół zapowiadający się ładnie, przywiał tyle myśli, tych potrzebnych, ale również niepotrzebnych, które jedynie uprzykrzyły i tak bezsensowny żywot. Wkradały się cicho do głowy i jedynie mąciły, przeszkadzały niczym największe wrzody na walonym tyłku, kręciły się, wierciły. Nic nie mogłem zrobić, bo to jednak myśli, a nie czyny. Chociaż... czyny też miały duży wpływ na to wszystko. I alkohol. Tak, zdecydowanie, procenty miały największy wpływ na obrót wydarzeń, nie ja sam. Ona też nie była niczemu winna. A może była? Powinienem się zdecydować, określić, w jaką wersję uwierzę.
Wyłaniające się zza pobliskich budynków słońce oślepiło mnie, automatycznie przysłoniłem oczy łapą, gdyż promienie były niewyobrażalnie silne, przez co ledwo zdołałem zauważyć zbliżającą się ku mojej osobie Roxanne. Na jej pysku zagościł uśmiech, wredny uśmieszek, który pojawił się na nim nie wiadomo skąd, w końcu mi do śmiechu nie było.
— Ach, piękny wschód, nie sądzisz, drogi bracie? — odezwała się swoim słodkim tonem, którego używała w naprawdę wymagających tego sytuacjach.
Zmierzyłem ją podejrzliwym wzrokiem. Należało ją rozgryźć.
— Tak. Jasne, piękny. Tak, tak, tak sądzę — bąknąłem, powtarzając kilka razy "Tak". — Taki... osobliwy.
— Chyba taki, jak każdy inny. Ale jak wolisz — odparła, obracając się na łapie w moją stronę. — Planujesz wracać do sfory w najbliższym czasie?
— Nie — rzuciłem. — Na pewno nie teraz. Jesteśmy w mieście, wykorzystajmy to. Znaczy... ja mam taki zamiar, nie wiem co zrobisz ty, kochana siostro.
Przeszła kilka kroków dalej. Przysłaniając swoim ciałem słońce, spojrzała prosto w moje oczy. Przymrużyłem je, chociaż wiele to nie dało, widziałem jedynie jej kontur.
— Cóż... — zawahała się — wyruszymy na... poszukiwania! Tak, tak, poszukiwania. Tego gangu. Wiem, że to niby niebezpieczne, powinnam tego nie proponować, bla, bla, ale to może być ciekawe. Poza tym, jesteśmy we dwójkę, wię...
— Nasza dwójka stojąca naprzeciwko całej bandy agresywnych psów chcących rozszarpać nas za dobicie ich koleżki? Naprawdę, gratuluję.
— Och, ale ty... no przestań. Oboje dobrze wiemy, że tego chcesz. — Trzepała się jak kilkuletnie ludzkie dziecko.
— Nie sposób ci odmówić. Ogarnijmy się i wyruszmy. Gdzieś — zgodziłem się. — Jednak chcę, abyś wiedziała, że jak będą chcieli ci coś zrobić, wyręczę ich i zrobię to jako pierwszy, krzycząc ci w twarz "A nie mówiłem?".
— Chuj — mruknęła.
Uśmiechnąłem się teatralnie, udając zadowolonego. Byłem świadomy niebezpieczeństwa, które czyhało na nas tuż za rogiem, bo ten cały gang mógł czaić się naprawdę wszędzie. Jednak otrzymała moją zgodę, wbrew mojej woli.
Zastanawiałem się, co teraz. Ranek, na ogół zapowiadający się ładnie, przywiał tyle myśli, tych potrzebnych, ale również niepotrzebnych, które jedynie uprzykrzyły i tak bezsensowny żywot. Wkradały się cicho do głowy i jedynie mąciły, przeszkadzały niczym największe wrzody na walonym tyłku, kręciły się, wierciły. Nic nie mogłem zrobić, bo to jednak myśli, a nie czyny. Chociaż... czyny też miały duży wpływ na to wszystko. I alkohol. Tak, zdecydowanie, procenty miały największy wpływ na obrót wydarzeń, nie ja sam. Ona też nie była niczemu winna. A może była? Powinienem się zdecydować, określić, w jaką wersję uwierzę.
Wyłaniające się zza pobliskich budynków słońce oślepiło mnie, automatycznie przysłoniłem oczy łapą, gdyż promienie były niewyobrażalnie silne, przez co ledwo zdołałem zauważyć zbliżającą się ku mojej osobie Roxanne. Na jej pysku zagościł uśmiech, wredny uśmieszek, który pojawił się na nim nie wiadomo skąd, w końcu mi do śmiechu nie było.
— Ach, piękny wschód, nie sądzisz, drogi bracie? — odezwała się swoim słodkim tonem, którego używała w naprawdę wymagających tego sytuacjach.
Zmierzyłem ją podejrzliwym wzrokiem. Należało ją rozgryźć.
— Tak. Jasne, piękny. Tak, tak, tak sądzę — bąknąłem, powtarzając kilka razy "Tak". — Taki... osobliwy.
— Chyba taki, jak każdy inny. Ale jak wolisz — odparła, obracając się na łapie w moją stronę. — Planujesz wracać do sfory w najbliższym czasie?
— Nie — rzuciłem. — Na pewno nie teraz. Jesteśmy w mieście, wykorzystajmy to. Znaczy... ja mam taki zamiar, nie wiem co zrobisz ty, kochana siostro.
Przeszła kilka kroków dalej. Przysłaniając swoim ciałem słońce, spojrzała prosto w moje oczy. Przymrużyłem je, chociaż wiele to nie dało, widziałem jedynie jej kontur.
— Cóż... — zawahała się — wyruszymy na... poszukiwania! Tak, tak, poszukiwania. Tego gangu. Wiem, że to niby niebezpieczne, powinnam tego nie proponować, bla, bla, ale to może być ciekawe. Poza tym, jesteśmy we dwójkę, wię...
— Nasza dwójka stojąca naprzeciwko całej bandy agresywnych psów chcących rozszarpać nas za dobicie ich koleżki? Naprawdę, gratuluję.
— Och, ale ty... no przestań. Oboje dobrze wiemy, że tego chcesz. — Trzepała się jak kilkuletnie ludzkie dziecko.
— Nie sposób ci odmówić. Ogarnijmy się i wyruszmy. Gdzieś — zgodziłem się. — Jednak chcę, abyś wiedziała, że jak będą chcieli ci coś zrobić, wyręczę ich i zrobię to jako pierwszy, krzycząc ci w twarz "A nie mówiłem?".
— Chuj — mruknęła.
Uśmiechnąłem się teatralnie, udając zadowolonego. Byłem świadomy niebezpieczeństwa, które czyhało na nas tuż za rogiem, bo ten cały gang mógł czaić się naprawdę wszędzie. Jednak otrzymała moją zgodę, wbrew mojej woli.
Roxanne Suzanne?
Wybacz, że opowiadanie jest... nah, wiesz jakie. Długość również nie powala.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz