— Ray! — krzyknęłam, gdy ten spadł w przepaść.
Ray. Spadł. W. Przepaść. Ten Ray, z którym spędziłam całą ostatnią noc, ten Ray, który jest miłością mego życia. On spadł w przepaść, mógł... nie przeżyć. Nie. Musiałam wybić to sobie z głowy. On... on musiał. Musiał przetrwać, po prostu musiał. Nie było innej opcji, Rayvonne żył, chociaż pewnie zwijał się z bólu i jęczał, żył, żył. Zeszłam na dół, musiałam go uratować. Nie myliłam się, miałam rację. Skulony leżał pod półką skalną, w cieniu, naokoło krew. Ale nie umarł, nie udało mu się, na całe szczęście. Nie poradziłabym sobie bez czarno-brązowego samca, nie dałabym rady psychicznie.
— Rayvonne, ty... ty żyjesz — wyszeptałam, gdy wzrok samca skupił się na mnie. — Chodź do szpitala, znaczy... pomogę ci. Ah, na szczęście, na szczęście — powtórzyłam swoje słowa dwa razy z troską w głosie.
Udało się, przeniosłam psa do szpitala. Teraz liczyłam na Kimble'a, on wkroczywszy do akcji zabrał się za ratowanie pacjenta, który z trudem oddychał, przez co martwiłam się niemiłosiernie, a gdyby w ten sposób skończył swój żywot, skurwysyn Benjamin oberwałby nie raz przeze mnie, jakby tylko nadarzyła się okazja. Ale jest szansa, wysoka jak nigdy szansa, że wyjdzie z tego bez szwanku fizycznie, chociaż próba samobójcza pozostanie w pamięci do końca.
Przepraszam za ten shit, ale musimy gonić szybciutko.
Rayku?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz