Od ataku wilka minął już tydzień. Stwierdziłem, że naprawdę bez sensu będzie siedzenie już w hotelu. Zwłaszcza, że wczoraj wieczorem dowiedziałem się, że znaleźli tego wilka. Był martwy. nie wiadomo tylko jak stracił życie. Ale ważne, że nikomu już nie zagrażał. Koszmary o ataku również przestały mnie męczyć i wróciły te sporadyczne o potykaniu się, szydzeniu ze mnie i zawodzie babci. W sumie to chyba wolałem ten i naprawdę cieszyłem się, ze tamte koszmary ustąpiły. Czułem się już lepiej, kark nie był już owinięty bandażem, leków przeciwbólowych brałem coraz mniej tak samo coraz mniej zużywałem maści do smarowania siniaków. Jednym słowem - było dobrze. Co nie zmienia faktu, że pewnie gdybym zmarł wszyscy by się cieszyli. O jednego zawadzającego, niepotrzebnego gościa byłoby mniej.
Dobra Remus. Skończ się nad sobą użalać chociaż parę minut. A teraz ruszaj się, wyjść gdzieś do ludzi. Poznaj kogoś. Na pewno cię nie wyśmieją. Będzie fajnie... oby. Było około osiemnastej gdy wyszedłem z pokoju hotelowego. Tym razem nie miałem ochoty wychodzić z miasta i spacerowałem sobie w centrum tam gdzie było najwięcej psów. Aż w końcu przeszedłem obok jakiegoś baru i zatrzymałem się. No... w sumie przydałoby mi się trochę rozrywki... Wejdę tylko na chwilę, a jak mi się nie spodoba to wyjdę. Wszedłem więc do środka i usiadłem przy barze.
- Co podać? - natychmiast przede mną wyrósł kelner. Już otwierałem pysk by poprosić o sok albo jakiś napój gazowany ale wtedy uprzedził mnie jakiś głos:
- Dwa whisky - obróciłem się. Do mnie dosiadł się z uśmiechem jakiś labrador po czym wystawił łapę w moim kierunku - Benny.
- Em... Remus - uścisnąłem ją - Ale ja... nie piję.
- Daj spokój - zaśmiał się - Będzie fajnie. Nie bądź baba - po chwili wahania odpowiedziałem:
- No dobra.
- I to rozumie - klepnął mnie mocno w plecy. Po chwili barman przyniósł nam napoje. Pies wypił wszystko jednym duszkiem i nawet się nie skrzywił. Ja natomiast piłem napój powoli, krzywiąc się co chwila. Był niesmaczny i palił mnie w gardło. Mimo to wypiłem wszystko z nadzieją, że to koniec. Czułem już lekkie zawroty głowy. Ale niestety. Benny zamówił kolejny, a mi głupio było odmówić więc wypiłem. Tak samo trzeci i czwarty... po piątym już nic nie widziałem i chyba zleciałem z krzesła.
Kolejnego dnia obudziłem się z przeogromnym bólem głowy. Miałem na dodatek mdłości i zbierało mi się na wymioty. Kręciło mi się w głowie. Mogłem odmówić. Nigdy nie miałem kaca i nie chcę go już mieć. Otworzyłem oczy ale natychmiast je zamknąłem. Słońce mnie mocno raziło. Po paru próbach poddałem się. Leżałem nieruchomo. Wszystko mnie bolało. Jedyne co udało mi się dostrzec przez te krótkie chwile z otwartymi oczami, to to, że byłem u siebie. Pewnie mnie tu przenieśli. Ciekawe co u Benny'ego. Zgaduje, że radzi sobie lepiej, On po czterech kieliszkach trzymał się tak jak na początku tylko nieco bełkotał.
Po godzinie leżenia w bezruchu stwierdziłem, że muszę coś zrobić. Z jękiem wstałem na nogi. Nie wiem jakim cudem ale udało mi się znaleźć coś na ból głowy. Popiłem to sześcioma szklankami zimnej wody po czym położyłem na swoje czoło zimną szmatkę i położyłem się na łóżku gdzie od razu zasnąłem. O dziwo nie śniły mi się żadne koszmary. Chyba nawet mój mózg nie miał siły by płatać mi figla. Nie powiem bym narzekał. Gdy się obudziłem czułem się już znacznie lepiej.
Zapamiętać: nigdy więcej nie pić. A zwłaszcza z labradorem o imieniu Benny...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz