Na moment odeszłam myślami od pór roku, skierowało się to w stronę moich relacji z psami, a dokładnie dwoma, suczką i psem, nietrudno się domyślić o kogo chodzi. Roxanne i Rayvonne, tego drugiego nazwać można centrum mego życia, wokół niego wszystko się obracało. Robiąc coś myślałam o wszelkich konsekwencjach, jakie czaiły się za rogiem, dotyczyły one oczywiście Ray'a, na nikim innym nie zależało mi aż tak, jak na nim. Nie było takiej osoby, nie było, po prostu. Mogłam oddać wszystko, żeby tylko był szczęśliwy, żeby nic nigdy mu się nie stało. A Roxy? Ona, sunia, z którą łączyła mnie silna więź, chociaż znałyśmy się niedługo. Ufałam jej, po prostu jej ufałam, czułam to. Chciałam poznać ją lepiej, być przyjaciółką, wierną przyjaciółką, na którą będzie mogła liczyć. Ah, już to mówiłam. Powtarzam się, ale cóż, to wszystko jest skomplikowane, zbyt skomplikowane, abym ja, zwykła Ate mogła uporać się z tym sama.
Z drugiej strony, mogłam uciec. Odejść, przeżyć przygodę. Żeby nikt nie siedział mi na głowie, ani ja na czyjejś. Mogłam być wolna, wystarczało uciec. Robić co chcę, jeść co chcę, chodzić... wiadomo o co chodzi. Tylko to nie było aż tak proste, jak to opisałam kilka zdań wyżej. Co ja się łudzę, to w ogóle nie było proste. Nic, miałam pod górkę.
Do moich uszu dotarł głos, należał on do przyjaciółki, Roxanne. Szukała mnie? Interesuję kogoś? Huh, ciekawe, najwyraźniej interesuję. Ale żeby ruszyć się z ciepłego i przytulnego domku tylko po to, aby skontrolować, czy czasami nie zaginęłam czy nie zjadło mnie coś było godne podziwu, mało kto zdobyłby się na taki czyn, rezygnując z przyjemności, jaką jest leżenie pod kraciastym kocykiem, tuż przy kominku w którym "tańczyły" czerwone płomienie.
— Oh, tutaj jesteś — powiedziała, spoglądając mi prosto w oczy. — Szuk...
— Wiem — przerwałam jej. — Musiałam wyjść. Pomyśleć, ah, tak, pomyśleć — westchnęłam, rozglądając naokoło. — Masz jakąś sprawę?
— Niby nie, jednak chciałam tylko zobaczyć, czy nic się nie stało — odparła. — To-tobie.
Zaśmiałam się. Tym gestem nie wyraziłam swojego rozbawienia, nie to miałam na celu. Ten śmiech był suchy, pusty, nie chciałam nic nim wyrazić. Żadnych emocji, nie oczekiwałam żadnej reakcji z jej strony. Zero, nic, kompletnie.
— Żyję, nie planuję uciekać, poza tym umiem się obronić, jakbyś się... em... martwiła — ostatnie słowo ledwo co przeszło mi przez gardło. — A więc nie musisz.
Naprawdę. Martwiła się. Martwiła się o... o mnie.
Wróciłyśmy do domku, dzisiejszy dzień miałyśmy spędzić tutaj, aż do wieczora.
Popołudnie, zapowiadało się źle, okropnie źle. Pokłóciłyśmy się o gówno, po prostu gówno. Nie byłam w stanie nawet podać sensownego powodu, przepychanka słowna.
Kilka godzin później stało się... coś. Podeszła do mnie, podeszła pierwszy raz od kilku godzin, spoglądała w oczy. Coś mnie popchnęło, pokusiło, coś mi nakazało postąpić właśnie w ten sposób. Cholera, wpadłam w jej ramiona.
— Potrzebuję cię, nie możemy się tak nie odzywać. Ja... ja nie potrafię. Po prostu brakuje mi twojego głosu — wyszeptałam. — Przyjaciółko, wybacz mi. Zapomnijmy o tym sporze.
Roxanne?
Wybacz, tylko 600
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz