Na pierwszy ogień poszła książka z rubinową okładką. Kazałam przeczytać tylko fragment, czyli jedną czy dwie strony. Zaciekawiona jeździła wzrokiem po kartce, następnie przeniosiła się na kolejną, przekładała, jedna strona zamieniła się w dziesięć następnych, przez co zdążyła przeczytać aż piętnaście stron w kilkanaście minut. Te piętnaście stron tworzyło pierwszy rozdział jednej z moich twórczości. Każdy kolejny był dłuższy od poprzednika, było w nim więcej informacji, więcej się działo. Po tępie w jakim Shelby pokonywała każde zdanie byłam pewna, że połknęłaby całą jeszcze dziś. Nie przechwalam się, ale po prostu czułam, że trafiłam w punkt, wybierając właśnie to. Cierpliwie stałam przy oknie, co rusz wyglądając na zewnątrz. Mimo tego, że gdzieś w środku zrodziło się pragnienie wybiegnięcia na dwór, nie chciałam zostawiać Shel, która była tu sama, wyłączając obecność lekarza.
— Ate, mogłabyś opuścić salę? Zbliża się wieczór, musimy zrobić badania, a kilka godzin cisza nocna... — do sali wślizgnął się Kimble. — Proszę. A ty, Shelby, odłóż książkę, skończysz ją rano bądź po badaniach.
Wieczór? Badania? Jest godzina... dziewiętnasta! Zupełnie straciłam poczucie czasu. Jak na tę godzinę wieczór był naprawdę jasny, przez co wydawało mi się, że jest przed siedemnastą. Ale cóż, należało się pożegnać z nową znajomą i udać do pokoju, odpocząć po całym dniu i w końcu poczytać o budowie psa, w końcu przydaje się to, a w niektórych moich tekstach anatomia leży, nie wstaje, niestety.
Noc, cudowna, aczkolwiek bezgwiezdna noc. Ciemna, granatowa, wpadała w czerń, chociaż czernią być nigdy nie była. Czy to chmury? Najwyraźniej. Jedynym obiektem widocznym na nieboskłonie w tę noc był księżyc, rogalik, biały niczym zimowy puch, gdzieniegdzie szare plamy. Gdy byłam małym szczeniakiem, wyobrażałam sobie, że to ślady wysłanego na księżyc lwa. Pozwólcie, że opowiem. W dużym skrócie, bo to nie jedyna historia, jaką wymyśliłam ponad dwa i pół roku temu, jednak ta najbardziej zapadała mi w pamięci.
Młody mężczyzna, z zawodu trener lwów i tygrysów. Jak to za tamtych czasów, miał on ogromną rodzinę. Ojciec kładł największy nacisk na naukę polowania i strzelania z łuku, podczas gdy najmłodszy z synów miał inne marzenie niż bracia. Od małego interesował się wielkimi kotami, miał do tego smykałkę, co z czasem zauważyła matka chłopaka. W tym domu kobiety traktowane gorzej, nie miały prawa głosu, potrzebne były do rodzenia dzieci, sprzątania i gotowania. Ale w tej sytuacji nie miała innego wyjścia, musiała porozmawiać z mężem o przyszłości syna. Chociaż ojciec był negatywnie nastawiony do jego marzeń, zgodził się, aby ten zajął się czymś innym. Wszystko było dobrze, dopóki jeden z lwów nie zaatakował młodego mężczyzny. Nie zdołał się uratować. Zdenerwowany tata zaczął obwiniać małżonkę o śmierć syna, a ta nie wytrzymując, odeszła. Może i to nierealne, ale na drugi dzień byłego partnera nie było. Lwa również. Pewnie nie wierzycie, ja sobie również nie wierzę. Zrozumcie, byłam tylko szczenięciem z wybujałą fantazją i niesamowitymi pomysłami, byłam w stanie wymyślić historię o magicznym stworzeniu ziejącym ogniem, a wcale nie był to smok.
Następny dzień miał przynieść... nowe przygody. A zaczęło się od tego, że Kimble stanął w drzwiach hotelowego pokoju i poprosił, abym udała się na poszukiwania pewnej roślinki zwanej... tymiankiem, nie, wybaczcie, rumiankiem. Nie należało to do zadań trudnych, nie raz spotykałam te białe roślinki przy ścieżkach czy w kępinach traw. Wiedziałam, że preferują żyzną glebę, co ułatwiło mi szukanie.
Stawiłam się w szpitalu w pół do dziesiątek, rumianek w pysku, nie jeden, a przeszło pięć, jak nie więcej. Tylko... po co mu ten rumianek? Dla Shelby?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz